Fragmenty rozmowy z panią Marią Szczepańską, wieloletnim członkiem związku, działaczką opozycyjną, nauczycielką, wychowawcą młodzieży i patriotką.
– Skąd dowiedziała się pani o „Solidarności” i dlaczego pani do niej dołączyła?
– Na wstępie chciałabym zaznaczyć rzecz fundamentalną, że nie byłoby „Solidarności”, gdyby nie Ojciec Święty Jan Paweł II, który w 1979 roku w Warszawie modlił się: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi!” To on był duchowym ojcem „Solidarności”. Dowiedziałam się o jej istnieniu od mojej koleżanki i sąsiadki, pani dr medycyny Danuty Galewskiej, która bardzo interesowała się sprawami społecznymi. To była w ogóle kobieta, która wielu ludziom pomogła. Tu w Tczewie wielu ludzi ją pamięta. Wielki społecznik, kobieta która całe życie walczyła z uzależnieniami alkoholowymi. Od niej się dowiedziałam, że powstaje taki ruch. Potem w szkole, w której pracowałam, zaczęły się rozmowy i się okazało, że w krótkim czasie wszyscy już wiedzieli, że jest taki ruch, który walczy o zrzucenie tego czerwonego jarzma. I wtedy już można powiedzieć, poszłam na całość. My, jako naród, byliśmy trochę podzieleni, bo komuna wyszła z zasady tej rzymskiej divide et impera – dziel i rządź, więc podzieliła na „swoich”, i na tą resztę, na tą „hołotę” po prostu. W ludzi wstąpiła taka nadzieja, że może jednak ten kolos – komuna, o którym mój ojciec zawsze mówił: „Zobaczycie to runie, bo to jest na glinianych nogach.”
– Co robiła pani będąc członkiem „Solidarności”? Jak to wpływało na pani pracę i codzienne życie?
– Oj, indoktrynowałam młodzież bardzo. Przy każdej możliwej okazji jedno, dwa zdania rzucone: co to jest „Solidarność”, dlaczego jest „Solidarność”…, ale żeby dzieci słyszały, wiedziały dlaczego my to robimy, przede wszystkim dlaczego my się już nie boimy. Myśmy się trochę bali, ale mamy taką naturę, że wbrew tak zwanemu rozsądkowi, że jednak lepiej „spokojnie” żyć, to myśmy musieli mieć wolność. Naród oszalał z radości. Mieliśmy te materiały prosto z Gdańska, gdzie była cała ta siła napędowa. Tu ludzie wiedzieli jak inni żyją. Tu był wielki port, mnóstwo statków, mnóstwo narodowości. To było wiele tysięcy ludzi, którzy w razie czego ze stoczni mogli wyjść na ulice. I tak potem było, chociaż na początku ludzie starali się trzymać się w zakładach i nie wychodzić za bardzo. Tu pamiętam panią Walentynowicz i panią Pieńkowską, można powiedzieć, że to one uratowały to co wypracowali robotnicy, zatrzymały, kiedy Lech Wałęsa kazał ludziom już otwierać bramy i wyjść. One się zorientowały, że to jest gra, że to nie to, i powiedziały nie.